Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jan od biedronek

Rozmawiała: Urszula Dąbrowska
Kurier Poranny: Zna Pan ten wiersz, który ks. Twardowski dyktował umierając? Jan Smaszcz, przyjaciel ks. Jana Twardowskiego, poeta: Wszystko, co mówi poeta, jest w jakimś sensie wierszem, ale to było raczej ...

Kurier Poranny: Zna Pan ten wiersz, który ks. Twardowski dyktował umierając?
Jan Smaszcz, przyjaciel ks. Jana Twardowskiego, poeta: Wszystko, co mówi poeta, jest w jakimś sensie wierszem, ale to było raczej powierzenie się miłosierdziu bożemu. Z tego co mi przekazano, w ostatnich swoich słowach prosił, by Bóg przyjął go w swoje ręce jak różaniec.

l Pamięta Pan wasze ostatnie spotkanie?
– Byłem u niego dzień przed śmiercią. 17 stycznia zawiozłem mu wydruk antologii: „Bóg czyta wiersze". Książka ukazała się w dniu jego śmierci. Autor odchodzi, a jego ostatnia książka przychodzi. Chciałem, żeby ją zobaczył. Napisał mi dedykację, bardzo osobistą. I wydawcy – Krzysztofowi Turowi. Mówił: „Daj, jeszcze temu coś napiszę i temu". Wspominaliśmy, jak wiele lat temu napisał wiersz dla mojej córki. Nazwał ją wtedy „ładnym smaszczniątkiem", teraz córka ma 18 lat. Napisał coś dla niej, dla ludzi pracujących przy książce. Rozmawialiśmy dwie godziny, niezapomniane dwie godziny. Przyjaźniliśmy się 22 lata. Jak przyjeżdżał do Białegostoku, zatrzymywał się u mnie. Na 25-lecie małżeństwa napisał nam wiersz. Wszystko, co ważne w moim życiu, działo się jakoś koło niego.

l A pierwsze spotkanie?
– 1971 rok. Byłem studentem UMK w Toruniu. Ksiądz Twardowski wydał wtedy tomik „Znaki ufności". Zaszedłem do prof. Konrada Górskiego. Właśnie się wybierał na spotkanie z księdzem Twardowskim. Miało być u jezuitów. Zapytał, czy znam tego poetę. Zaprzeczyłem. Wtedy on powiedział: „Koniecznie musi pan go poznać. Za 20 lat to będzie najwybitniejszy polski poeta". Potem, kiedy prowadziłem konwersatorium z liryki religijnej ze studentami w Białymstoku, omawialiśmy już jego wiersze. Wybrałem się wtedy na spotkanie autorskie w Betanii przy kościele św. Rocha. Rozmawialiśmy. Potem napisałem do niego list. Spotykaliśmy się często. Nie było chyba tygodnia, żebyśmy się nie widzieli. Powstała potem z tego książka „Ludzie, których spotkałem. Rozmowy z ks. Janem Twardowskim".

l Jak ksiądz żył?
– Miał tylko dwa prywatne meble. Kamienica, w której się wychował na Elektoralnej, spłonęła. Rodzice wyprowadzili się do Katowic. Z pożaru ocalał stolik na dwie osoby w stylu bidermajerowskim z lirami i sekretarzyk. Stały w pierwszym pokoju, tzw. gościnnym. Były tam w sumie tylko cztery sprzęty, jeszcze klęcznik i leżanka. W drugim pokoju stało drewniane łóżko, ale z baldachimem, regał z książkami i kufer, w którym trzymał swoje rzeczy. A dookoła pełno świątków i frasobliwych, ludowych figurek, rzeźbionych zwierzątek, bociany na parapecie, no i cała masa biedronek. Nawet kazał się nazywać „Janem od biedronek". Uwielbiał te drobiazgi. Wszyscy o tym wiedzieli i mu znosili. Ostatnie trzy lata prawie nie wstawał z łóżka, więc znajomi przestawiali te rzeźby, to osiołka bliżej łóżka, to ptaszka gdzieś nad drzwi, żeby coś zmienić, żeby pokój wyglądał trochę inaczej. Raz pewna bardzo znana telewizyjna dziennikarka chciała koniecznie księdza odwiedzić. Umówiliśmy się na spotkanie. Ale nie mogło się odbyć w jego domu, bo bidermajerowski stolik był naprawdę malutki, tylko na dwie osoby, a nas było już troje, więc poszliśmy do organisty. Usiedliśmy i dziennikarka z takim tupetem zaczyna: „Ja tak kocham księdza poezję!" a on: „Ciszej, bo mi to zaszkodzi przy kanonizacji". Nie miał nic swojego. Od czasu, jak go znałem, nie kupił sobie nic do domu, nic z rzeczy praktycznych. Napisał zresztą o tym piękny wiersz: „Daj nam ubóstwo..." Raz, jak jechaliśmy do Łodzi, wystąpił w nowej sutannie. Pochwaliłem go: „Jak ksiądz elegancko wgląda." A on: „Tak? To idę się przebrać". Więcej go w tej sutannie nie widziałem. Pewnie komuś oddał, bo w domu też jej nie było.

l Poezja ks. Twardowskiego to fenomen czytelniczy. Żaden współczesny poeta nie ma chyba tylu odbiorców, żadne inne tomiki nie znikają z półek tak szybko, jak jego. Dlaczego?
– To proste. Cała literatura współczesna była zarażona pesymizmem. Wiadomo, zmierzch cywilizacji Zachodu, egzystencjalizm, czarne swetry, świat idzie ku zagładzie, a on od pierwszego swojego wiersza dawał nadzieję. Mówił, że wszystko co nas spotyka, ma sens, jest nam dane od Boga. Nawet jeśli nie dostrzegamy tego dzisiaj, przekonamy się o tym jutro. Ten odbiór nazwałbym nawet psychoterapeutycznym. Pamiętam list pani z Wrocławia, która pisała, że jego wiersze pomogły jej przeżyć śmierć męża. Niósł każdemu nadzieję. Radził, żeby patrzeć dookoła, pod nogi, na żuki, które wychodzą po deszczu, żeby nas pocieszyć. On był zawsze po stronie maluczkich. Kiedy kościół po roku 1989 wszedł w fazę niebezpiecznego triumfalizmu, pisał: „Kocham kościół ubogi". Mówi się o jego franciszkanizmie, ale jego mistrzem był Andersen. Św. Franciszek wyniósł do godności zwierzęta, naszych braci mniejszych, ale Andersen obdarzał duchem przedmioty.

l Ksiądz był wiele razy w Białymstoku. Lubił tu przyjeżdżać?
– Lubił. Już w wolnej Polsce studenci prosili, żebym go tu zaprosił. Powiedziałem, żeby sami do niego pojechali. Wzruszył się, on ciągle nie dowierzał, że go czytają. Przyjechał w 1991 roku. Przyszło tyle ludzi, że nie mieścili się nawet na schodach. W Białymstoku miał pięć porządnych wydań, głównie za sprawą Krzysztofa Tura. Jego wydawnictwo „Łuk" w grudniu 1992 wydało (po raz pierwszy porządnie, w lakierowanych okładkach antologię: „Wiersze 1944-92". Miała prezentację najpierw w Białymstoku, potem w Klubie Księgarza w Warszawie. Tam wybrana została książką stycznia. Ośmiotysięczny nakład rozszedł się w sześć tygodni. Na uroczystość wręczenia nagrody trzeba było zrobić dodruk.
Wakacje ksiądz spędzał wyłącznie w mazowieckich lasach. Absolutnie oddzielał kapłaństwo i poezję. Księdzem był przez 11 miesięcy, a przez miesiąc na wakacjach był poetą. Miał sprawny warsztat, bo jako ksiądz pracował głównie nad kazaniami dla dzieci. Nie mogły być dłuższe niż 2-3 minuty. Pisało się je jak wiersze. Ale jeden tomik powstał tu. Ksiądz dał się raz namówić na wakacje w Supraślu. Odwiedził też Puszczę Białowieską.

l Są i inne związki z Białymstokiem.
– Szkoła z Białegostoku (podstawowa nr 2) jako pierwsza obrała go sobie za patrona. Były wielkie perturbacje. Ksiądz kategorycznie odmówił, upierał się, że w życiu się nie zgodzi. Interweniował sam prymas Glemp i dopiero wtedy ksiądz zgodził się, nie mógł się sprzeciwić. Albo pamiętny wiersz dla maturzystów z I LO, tych którzy zginęli po Jeżewem. W ostatnich miesiącach już nie pisał poezji. Ten wiersz znalazł wśród dawnych, ale ktoś, kto nie zna daty jego powstania, powiedziałby, że został napisany właśnie dla nich.

l Ma pan ulubiony wiersz?
– Tak . Zdecydowanie spośród 800 wierszy księdza za najlepszy, na miarę liryk lozańskich, uważam utwór: „W jarzębinach". Jego śmierć bardzo boli, ale nawet ona była zapisana w wierszach. Nawet aura jest taka, jak pisał. Patrzę przez okno, przypomina mi się ten liryk:
Było po śmierci
świat stał się biały
jak na rozpacze lek
wszystkie me grzechy się rozpłakały
i ucałował śnieg.

l Dziękuję za rozmowę.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bialystok.naszemiasto.pl Nasze Miasto